środa, 7 listopada 2018

#55 Lissy LUCA D'ANDREA


Lissy 
Luca D’Andrea
Wydawnictwo WAB
Broń. Broń, myślał olśniony młodzieniec, to tylko metal, który przeznaczenie zmieniło w narzędzie śmierci, a nie w motykę albo puszkę konserw. Broń była niewinna. Winny był ten, kto pociągał za spust. 

Odwieczne pytanie, na które trudno jest znaleźć właściwą odpowiedź: czym różni się umysł szaleńca od tego zdefiniowanego jako przeciętny? Dla mnie jest to zdecydowanie punkt odniesienia. Osoba szalona kieruje się logiką – swoją własną. I – aby nie zdradzać Wam za wiele z fabuły – mamy tu do czynienia z szaleńcem. Przynajmniej jednym.


O czym jest Lissy? Mamy tu opowieść rodem z gangsterskiego filmu, ale z zupełnie nowej perspektywy – perspektywy żony szefa organizacji. Dwudziestoparoletnia Marlene postanawia uciec od swojego męża, bogatego kryminalisty. Nie do końca świadoma wagi swojego czynu, podczas ucieczki zabiera ze sobą cenne kamienie szlachetne. O ile utrata żony dla Herr Wegenera uderza bardziej w jego dumę, o tyle utrata kamieni może go kosztować o wiele więcej. Nasza młodziutka bohaterka w trakcie ucieczki gubi się i trafia do domu Simona Kellera: lekarza, przewodnika duchowego, pustelnika – wszystko w jednym. Dochodząc do siebie po wypadku Marlene poznaje starszego mężczyznę coraz lepiej. Co sprawiło, że jest tym, kim jest? Co musiał poświęcić? Jak Wegener rozwiąże sprawę zniknięcia swojej żony? Jak bardzo zdeterminowane jest Konsorcjum, aby odzyskać kamienie? Jak daleko sięga żądza pieniędzy i ludzka chciwość? Gdzie kończą się możliwości koboltów? I kim jest tytułowa Lissy?



Powieść jest świetnie napisana. Od pierwszej strony trzyma w napięciu, nie odpuszczając ani na chwilę.  Jest to książka na przysiad – a dlaczego? Bo jak się ją zacznie, trudno się oderwać. Jedynym rozwiązaniem jest ją skończyć. Autor sprawia, że masz ochotę przeskoczyć kolejne fragmenty, aby jeszcze bardziej przyspieszyć akcję i poznać zakończenie, ale są one tak zgrabnie napisane, że jednocześnie nie masz ochoty omijać ani akapitu. Każdy ułamek powieści jest cenny i coś wnosi, a kolejne słowa pasują do siebie niczym elementy układanki. Nieprzewidywalne zakończenie; kolejne wątki, które coraz bardziej rozjaśniają nam obraz; niedopowiedzenia, które pozwalają nam snuć domysły.



Pisarz zamienił słowa w swoje narzędzie, którym nad wyraz sprawnie operuje. Każde słowo jest celowe, nie ma zbędnych określeń, a zdania są dokładnie tam, gdzie mają być. Dzięki temu bez wysiłku możemy zobaczyć to, co autor chce nam pokazać, jednak zostawia nam pole do przemyśleń, własnej analizy i wniosków. Czy poleciłabym Lissy? Tak, ale pod jednym warunkiem – że książkę będziecie sobie dawkować. Pomoże to lepiej ją zrozumieć i delektować się nią w pełni.

A Wam, co umila jesienne wieczory?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz